środa, 31 sierpnia 2011

wagarowałem

...ale nie bez powodu! Szukam pracy (Wrocław pomógł mi pobić życiowy rekord życia bez stałego dochodu, jednak już czas zakończyć słodkie nieróbstwo). Dziś mam rozmowę z przyszłym - mam nadzieję - pracodawcą. Może poznam nowe, ciekawe zakątki miasta? Na wszelki wypadek wezmę aparat.

czwartek, 25 sierpnia 2011

Vrots-Lover i rower.


Dostałem w prezencie zegarek po dziadku. To naprawdę wspaniały zegarek. Z czerwonym paskiem, ekologiczny, nie wymaga baterii, porusza go sprężynka. Czas pokazuje z dokładnością co do godziny, ale czemu się dziwić - wyprodukowany został w szczęśliwym kraju, w którym nikt nie liczył czasu. I, nie wiedzieć czemu, w miejscu '3' na cyferblacie widnieje '7' - babcia twierdzi, że to datownik, który zatrzymał się po wsze czasy na niedzieli, sprytnie przewidując nadejście komunizmu. 
W jednym z rankingów, jakie przeglądałem kiedyś w pracy (taką miałem interesującą pracę) mieszkańcy Wrocławia są najszczęśliwsi w Polsce. Może więc dlatego precyzja tramwajów w stolicy Śląska przypomina mój radziecki zegarek? Są niepunktualne, źle oznaczone i powoli wloką się przez centrum, jakby zawsze trwało święto a nikt się nigdzie nie spieszył. Wrocławska komunikacja miejska ma opinię najgorszej w kraju zupełnie słusznie. Nie zmieni tego ani jeden plus przy numerze linii. W opinii większości pasażerów sytuację ratuje jedynie fakt, że podróże są darmowe. O, przepraszam, to się wytnie!
We Wrocławiu rozgorzała więc dyskusja na temat metra. O tyle dziwna, że wszyscy chcą je kopać pod ziemią, jakby słowo "metro" pochodziło od ilości metrów pod poziomem morza, gdzie należałoby je umieścić. Znam ja jednak polski zapał w  budowie kolei miejskiej - w Warszawie już to przerabialiśmy - czekać nie warto. To tylko marzenia (kto jednak zabrania marzeń?).

Jest jednak we Wrocławiu od niedawna wynalazek z dziedziny zbiorowej komunikacji niespotykany w innych polskich miastach. Od metra znacznie lepszy. 
Rower miejski. Rozwiązanie niedrogie i wprost idealne, gdy chce się uniknąć podróży tramwajem. Lubię jeździć rowerem. To najlepszy sposób na poznanie miasta. Wiaterek chłodzi, słoneczko opala a ja sobie mknę na dwóch kołach, całkowicie neutralny dla ekosystemu, niczym radziecki zegarek nakręcany. Tak, chciałem wypróbować koniecznie Wrocławski Rower Miejski - tym bardziej, że pierwsze 20 minut jazdy jest za darmo – już nawet oficjalnie.
Zgodnie z instrukcją, zarejestrowałem się na stronie internetowej. Mając kartę kredytową można to zrobić błyskawicznie, ja jednak zgubiłem karty a bank jakoś uparcie nie chce mi przysłać nowych. Zarejestrowałem się więc, korzystając z opcji przeznaczonej dla przeklętych w BIK-u, którzy kart nie mają. Już po kilku dniach uaktywniono moje konto.
I tak wypożyczyłem swój pierwszy rower. Spojrzałem podekscytowany na mapkę usianą różnokolorowymi kropeczkami, które oznaczają stacje postojowe. Niestety, jedynie kilkanaście wskazuje realnie istniejące stacje. Reszta - to marzenia. Ale co tam, czemu władze miasta nie mogą pomarzyć? Warszawa marzyła o podziemnej kolejce przez 80 lat i w końcu doczekała się jednej linii. Kto zabrania marzeń?
Na rower wsiadłem przy Hali Targowej i postanowiłem na początek dojechać do Placu Grunwaldzkiego. Nie miałem zresztą wielkiego wyboru - bo kropki prawdziwe znajdują się prawie wyłącznie w centrum miasta. 
Muszę przyznać, że po Wrocławiu jeździ się szczególnie przyjemnie. Ścieżki rowerowe są. Kierowcy nawet na nich nie parkują a  ludzie czasem po nich nie chodzą. Jest dobrze - pomyślałem, jadąc w strugach deszczu po brukowanej uliczce - po co nam tu metro, skoro jest rower? Przyjemniej i zdrowiej będzie we Wrocławiu. Nie kupujcie też masażera z telezakupów, drogi wrocławskie są dużo lepsze w rozbijaniu cellulitu. 
Dotarłem wreszcie zmoknięty do Placu Grunwaldzkiego. Nawet zmieściłbym się w przepisowych 20 minutach, gdybym tylko wiedział, gdzie na tym samochodowym skrzyżowaniu pełnym świateł znajduje się stacja postojowa. O tym, by postawić drogowskazy, nikt nie pomyślał. Mam więc takie marzenie, by oprócz stacji, system roweru miejskiego wzbogacić o znaki, wskazujące, jak do nich dojechać. Skoro władze miasta mogą marzyć, to dlaczego nie ja? A co tam! Nikt nam nie zabrania marzeń.

środa, 24 sierpnia 2011

Nagrody w środy. Dziś - Kredka i Ołówek

Środa to taki irytujący dzień, więc by było milej będę właśnie w środę umieszczał zdjęcia miejsc, których nie ma w przewodnikach a zasługują na wyróżnienie. Dzięki nim Wrocław jest wyjątkowym miastem w którym chce się mieszkać. 
Zaczynam od akademików Kredka i Ołówek. W przeciwieństwie do "Sky Towera"  są niebanalne, niepowtarzalne i dobrze zaprojektowane! Niestety, fani wysokich budynków ich nie doceniają (pewnie dlatego, że nie wyłożono ich lusterkowym szkłem, więc się nie błyszczą, jak na filmach, zatem muszą być brzydkie).
Kilka faktów z Wikipedii: 

Akademik Kredka Uniwersytetu Wrocławskiego mieści się przy ulicy Grunwaldzkiej 69 we Wrocławiu. Budynek liczy 23 kondygnacje, na których mieści się 290 pokoi. Na I piętrze usytuowany jest Ośrodek Zdrowia dla studentów (obecnie nieczynny), zaś na XV piętrze budynku znajduje się klub i pokój do nauki. Akademik jest koedukacyjny. Architektem budynku był profesor Politechniki Wrocławskiej Marian Barski.
Akademik Ołówek Uniwersytetu Wrocławskiego znajduje się na pl. Grunwaldzkim 30 we Wrocławiu.
Budynek mierzy 70 metrów wysokości i liczy 19 kondygnacji. W budynku mieści się 236 pokoi. W samym akademiku znajduje się klub, bufet, miejsce do nauki i sala TV. Dom powstał wraz z sąsiadującą Kredką i podobnie jak ona jest akademikiem koedukacyjnym.

A od siebie dodam: Kredka i Ołówek są jednym z niewielu przykładów bardzo dobrej, powojennej architektury we Wrocławiu. Ratują honor napływowych wrocławian - są dowodem na to, że Polak (też) potrafi. Dostają nagrodę.



poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Wysoka kultura dla wysokich ludzi.


 Moje wrocławskie mieszkanie jest naprawdę wspaniałe. Nie miałem żadnych wątpliwości, gdy zgodziłem się na tę ciasną i ciemną kawalerkę, w której wraz ze mną mieszkają jeszcze 3 osoby, kot i szczur. Pokój w którym śpię jest jednocześnie kuchnią. Internet tu nie działa a ze spłuczki cieknie. Tak, Wrocław zadbał, by młodzi ludzie jak najmniej siedzieli w domach - po co mają to robić, skoro czeka ich tyle atrakcji! To był pewnie powód zarzucenia programu budowy mieszkań komunalnych dla nie najuboższych.

I tylko jedna rzecz mnie niepokoi w moim wrocławskim mieszkaniu. To telewizor. Od dawna nie miałem telewizora, a teraz znów pojawił się w moim życiu. Wkroczył w nie brutalnie - kanałem MTV, gdzie od ponad dekady nie ma już muzyki, serialami z Zone Romantica i całą grupą programów których głównym celem jest pokazanie bardzo grubych ludzi w zawstydzających sytuacjach (na przykład w kuchni albo na siłowni). Najbezpieczniejsze okazały się telezakupy, gdy jednak poznałem każdy rewolucyjny produkt do miksowania owoców i szatkowania marchewki a także wszystkie masażery oparte o technologię kosmiczną, postanowiłem wyjść z domu.
Dom towarowy Renoma. Zdj. z tej strony.
Jest wiele do roboty w mieście latem. Ja najbardziej lubię kino pod chmurką. Nie wydając złotówki można nadrobić zaległości repertuarowe z całego roku. We Wrocławiu taką rozrywkę oferuje m. in. dom handlowy Renoma (d. PDT). I było to dodatkowym bodźcem do wyjścia, gdyż budynek Renomy jest bezdyskusyjnie najciekawszym w centrum Wrocławia zabytkiem XX wieku (nie zmieni tego nawet Chrobry na kucyku). Pokazy filmowe na dachu Renomy - nie mogłem tego przegapić. Namówiłem też Adriana, mojego świeżo upieczonego współlokatora, by wybrał się ze mną.
Seans miał zacząć się o godzinie 21:30. Wybraliśmy film z gatunku tych ambitnych. Jak jednak wiadomo, gdy coś jest za darmo, to nawet wysoki poziom artystyczny nie odstraszy prostych ludzi głodnych rozrywki i popcornu, dlatego na miejscu zjawiliśmy się już 2 godziny wcześniej.
Zastaliśmy większość miejsc wolnych. Z dachu rozciągał się zapierający dech w piersiach widok na miasto, jednak gęstniejący tłum nie pozwolił się nim cieszyć. Szybko zajęliśmy najlepsze wolne miejsca. Na leżakach. Nie za blisko i nie za daleko ekranu. W sam raz. Opłacało się przyjść wcześnie.
To, co stało się potem stanowi niewygodny dowód prawdziwości społecznego darwinizmu. Oto relacja z frontu:

Godzina 20:30: Wszystkie miejsca są już zajęte i okazało się, że z naszych leżaków nie widać ekranu. Przesunęliśmy się więc w lewo.
21:00: Dostawiono nowe krzesła przed naszymi leżakami i znów nie widzieliśmy ekranu. Przesunęliśmy się więc jeszcze w lewo.
21:30: Przed krzesełkami, które dostawiono pół godziny temu dostawiono kolejne krzesełka, więc ich posiadacze przesunęli się w lewo. My już nie mogliśmy przesunąć się bardziej, ale znaleźliśmy szczelinę, przez którą całkiem nieźle widzieliśmy ekran. Prawie w całości.
22:00: Przed nami usiadły dwie dziewczyny na pufach. Świetnie, już nie ma miejsca na krzesełka, a dziewczyny się garbią.
22:10: Ochrona kazała zwrócić dziewczynom pufy, podobno giną i dyrekcja zakazała ich wynoszenia. Znów jesteśmy zagrożeni.
22:30: Właściciele krzesełek przesuwają głowy tak, że nic nie widać. Proszę więc o przesunięcie w/w głów na poprzednią pozycję. Bezskutecznie.
22:45: Na ekranie podobno pojawia się znana aktorka. Nie wiadomo jednak, która – osoby przed nami też nie wiedzą.
23:00: Znów widzimy ekran, bo widzowie nie docenili głębokiego przesłania. Teraz, gdy mogę przeczytać napisy, okazało się, że wciąż nie rozumiem dialogów.
23:30: Jest już naprawdę zimno. Kibicuję więc głównemu bohaterowi gorąco, mam nadzieję, że jak najszybciej osiągnie cel swojej podróży.
O północy wychodzimy, wstrząśnięci brakiem pointy (to z pewnością subtelny zabieg artystyczny reżysera).
"Po powrocie do domu obejrzymy >Goło i wesoło<" - powiedział Adrian, gdy schodziliśmy z dachu Renomy.
"A co to takiego?" - spytałem.
"Ukryta kamera z Rosji. Laski rozbierają się na ulicy. Bardzo śmieszne."

sobota, 20 sierpnia 2011

Słowo na niedzielę: plomby.

Wrocław po '89 roku zaczął uzupełniać swoje uzębienie. Czasem z lepszym, czasem z gorszym skutkiem.

hot or not?

ulica Jedności Narodowej.

W tej plombie mieszkam. Nazywa się Zielona Kamienica.

piątek, 19 sierpnia 2011

Podniebnie, bajkowo, centralnie.

Projekt wrocławskiej wieży...
Każde szanujące się miasto chce mieć swój "tower". Warszawa ma ich bardzo wiele, od prastarego Pałacu Kultury poczynając, skończywszy na wieży, nazwanej ku pamięci babki niejakiego Radosława, co to ma swoje rondo i bardzo dobrze, bo był w AK. Jednak nie ma w Warszawie takiego cudeńka, jak we Wrocławiu - Sky Tower to będzie coś! To będzie tałer mieszkalny (i jak dobrze rozumiem, apartamentowiec wyposażony w nowoczesne meble ze zmywalnego skaju).
...i inspiracja.
Osobiście co prawda, gdybym miał bardzo dużo pieniędzy, wolałbym zamieszkać w domku za miastem albo w jednej z tych zachwycających kamienic wrocławskich, gdzie są olbrzymie balkony, wysokie sufity i piękne bramy. Gdybym miał bardzo dużo pieniędzy i gdybym mógł wydać je na dowolne mieszkanie, nie zdecydowałbym się wprowadzić do budynku, wyglądającego jak olbrzymia puszka po RedBullu. To jednak zbyteczne i nieprzyzwoite fantazje, bo pieniędzy nie mam i ledwo stać mnie na puszkę RedBulla o normalnych rozmiarach oraz zawartości (której i tak nie kupię, bo nie lubię).

Najwyższy czas napisać kilka słów o domu, w jakim zamieszkałem. Nie zdecydowałem się na pierwszy lepszy... No dobrze, może od razu przyznam się do wszystkiego: nie było łatwo przekonać do siebie przyszłych współlokatorów. Jako tzw. room mate mam pewien feler. Feler chodzi na czterech łapach, gubi sierść i potencjalnie niszczy meble. Jest kotem rasy żadnej i ma wiele imion, z których ani jednego nie uznaje. Zwracam się do niego w rozmaity sposób, choć miauczenie jest najskuteczniejsze.


Chętnie zamieszkałbym tutaj...
Przyjechaliśmy razem do Wrocławia (a ściślej zostaliśmy przywiezieni samochodem dostawczym), po czym zatrzymaliśmy się chwilowo na strzeżonym osiedlu, w mieszkaniu pewnego  bogatego studenta nauk ścisłych. Mieszkanie jak z bajki. Zanim udało mi się  dostać pod drzwi musiałem przejść obok strażniczej budki, przez furtkę prowadzącą na teren osiedla (z wideofonem), znaleźć odpowiednią klatkę schodową (wejście z kolejnym wideofonem), wjechać na ostatnie piętro, i już mogłem cieszyć się ciszą oraz spokojem, jak królewna na szczycie wieży (dobrze, że nie ze skaju). Osiedle nosi nazwę "Ogrody Reja". Reja dlatego, bo mieści się na samym końcu ulicy Mikołaja Reja a określenie "ogrody" tłumaczy hodowane tam jedno piękne drzewko - dokładnie między parkingiem a koszem na śmieci. Chyba nie muszę dodawać, że bogaty student nauk ścisłych na mój pobyt zgodził się niechętnie. Nie bardzo miał wyjście, bo był pod wpływem - a wycofać się nie wypada.
...albo na przykład tu -
trochę po warszawsku, nie?
Rozpocząłem niezwłoczne poszukiwanie mieszkania. Wpisałem w google hasło "mieszkania czynszowe Wrocław" i trafiłem na budujący (to mi się udało:)) artykuł sprzed roku, w którym władze miasta chwalą się zamiarem oddania tysięcy nowych, niedrogich mieszkań czynszowych z myślą o takich jak ja - ludziach, którzy nie zamierzają brać kredytu a nie przysługuje im prawo do lokalu socjalnego (do którego prawo mają przecież tylko samotne, wielodzietne, bezrobotne matki z grupą inwalidzką i 10-letnim stażem w kolejce).
Podniesiony na duchu zacząłem więc przeglądać ogłoszenia. W internecie jest pełno propozycji wynajmu i współdzielenia pokoju. Ceny jednak wcale nie są niższe niż w Warszawie. Jak to możliwe? Gdzie są te tysiące mieszkań na każdą kieszeń? Może po prostu źle szukam? 
Postanowiłem, że nie będę skupiał się na cenie. Odwiedziłem różne mieszkania. Ale tylko jedno spodobało mi się naprawdę (no dobrze, tylko w jednym nie przeszkadzał mój feler). To studenckie mieszkanie w śródmieściu. Ekstra - jeśli chcesz poznać miasto, musisz zamieszkać w śródmieściu (nawet, gdy nie wiesz, gdzie ono jest). Po tygodniu w osiedlu za szlabanem, wreszcie znów trafiłem do miasta. W samo jego serce! Gdy otwieram okno, widzę tramwaje. Bardzo dużo tramwajów, z każdej strony. Mieszkanie jest małe, niefunkcjonalne i przepełnione. Cudownie - będę wciąż z niego wychodził. Nie ma pralki - ale obok jest samoobsługowa pralnia. Bosko - będziemy jak w Londynie robić wspólne pranie w drodze do kawiarni (jeśli jakąś znajdę).
Nawet kot jest zadowolony, bo ma teraz nowego przyjaciela, szczura Marcela (nie umrze mi z głodu, gdy nie starczy na karmę). To jest naprawdę mieszkanie idealne! Pierwszej nocy karetka pogotowia obudziła mnie trzy razy. Nie ma to jak centrum metropolii!

środa, 17 sierpnia 2011

Chrobry w pedecie

Zachodnie ziemie naszego kraju, jak każdy wie z lekcji historii, są bardziej polskie niż stolica. Już tysiąc lat temu, gdy Warszawa była zabitą dechami wiochą na Mazowszu, Wrocław i  Szczecin stanowiły ostoję polskości, gdzie królewscy Piastowie mnożyli się skuteczniej niż króliki. Na pamiątkę tych czasów pozostała pogarda dla tzw. warszawskiej wiochy (oj, dobrze o tym wiemy!) i rozliczne piastowskie symbole - im bardziej na zachodzie, tym ich więcej.
Ciekawe, że we Wrocławiu wcale nie ma ich tyle, ile wynika z historii. Spodziewałem się znacznie więcej Piastów. Powinni oni kłuć w oczy niemieckich turystów swymi nagimi mieczami. Boleśnie i trwale, bo Odra - rzeką pokoju jest, a ziemie - odzyskane. 
Polski Wrocław - już zawsze!
Ucieszyłem się więc bardzo, gdy dostrzegłem w sercu miasta piękny pomnik króla Bolesława Chrobrego na kucyku. Król jest potężny a konik ma wielką głowę i jeszcze większe przyrodzenie. Ktoś mógłby pomyśleć - kpina, lecz ja przekonany jestem, że idea pomnika była jak najbardziej słuszna a wszystko w nim jest symboliczne. Może król na kucyku wygląda niepoważnie, czy jednak polski król nie powinien siedzieć na grzbiecie słowiańskiego konia? Arab to dopiero byłaby kpina z Chrobrego. Polska wszak jest  przedmurzem chrześcijaństwa. W obliczu dzisiejszych aktów terroryzmu islamskiego byłaby to nawet niebezpieczna metafora, mogąca wywołać niepokój. Za to wybór Konia Przewalskiego nie wzbudza już żadnych wątpliwości, prawda? Jego wielkie przyrodzenie to też nie jest przypadek. Wprawdzie Król niczego nam nie pokazuje, lecz już konik, choć malutki, to samiec, że tak powiem, królewsko obdarzony. Z pomnika uderza więc piastowska potęga, przytłaczająca swoją męską polskością subtelne detale fasady domu towarowego Renoma. I bardzo dobrze, niech przytłacza - należy się jej. Renoma jest niemiecka i, nie bójmy się tego słowa, sprzedajna.
Nie byłem więc zaskoczony obecnością króla we Wrocławiu, w którym z pewnością nie raz bywał (może nawet robił zakupy w pedecie?) Jednak gdy zbliżyłem się do postumentu, by przeczytać inskrypcję, oniemiałem z wrażenia. Czy jest tam tablica wymieniająca zasługi śląskich Piastów dla krzewienia polskiej kultury? Czy może daty pamiętnych bitew stoczonych w obronie słowiańszczyzny? Otóż nie. Jest tam następująca dedykacja:

"Bolesław Chrobry, pierwszy koronowany władca Polski, sprzymierzeniec papiestwa i cesarstwa w idei zjednoczenia Europy w roku 1000."

Jak widać symbole, choć wciąż te same, zyskują w nowych czasach współczesną interpretację.

piątek, 12 sierpnia 2011

Przepraszam bardzo, gdzie ja jestem?

Niektóre elementy warszawskiego MSI Wrocław zaakceptował.
Szkoda, że nie wszystkie!

Jest wiele rzeczy we Wrocławiu, których nie ma w Warszawie a szkoda. Na przykład autostrada - bardzo praktyczna rzecz, gdy się ma samochód. Ja niestety jeszcze nie mam, ale zamierzam kiedyś posiąść. Najpierw oczywiście przydałoby się prawko. Prawo jazdy warto mieć jeszcze z jednego powodu - jest ze zdjęciem i świetnie się sprawdza jako dokument tożsamości. Dowód osobisty łatwo zgubić. Jakiś czas temu zgubiłem dowód w tramwaju, jeszcze w Warszawie. Mam jedną parę spodni o płytkich kieszeniach. Były bardzo tanie, ale według mnie powinni je rozdawać za darmo - wszystko z nich wypada. Zgubiłem dzięki nim nie tylko dowód osobisty, ale tez karty kredytowe, a jakiś czas temu nawet telefon.
Jeszcze jedną wrocławską zaletą, jakiej próżno szukać w Warszawie, jest rower miejski, o którym niebawem napiszę. Są też automaty biletowe w każdym autobusie i tramwaju, które działają na karty kredytowe (szkoda, że zgubiłem) i rozkład jazdy do pobrania przez mms (niestety, póki co nie mam telefonu). Ale mimo wszystko doceniam te udogodnienia, z pewnością kiedyś będę z nich korzystać.
Są też i w Warszawie takie wynalazki, których nie ma we Wrocławiu - a dla osoby, która wszystko gubi bardzo by się przydał szczególnie jeden z nich. Nazywa się "miejski system informacji". Jest to bardzo proeuropejski system. Jak powszechnie wiadomo, ideę przewodnią EU, jaka legła u jej podstaw  po wojnie i twórczo rozwijana jest do dnia dzisiejszego, stanowi prosta zasada: większość ludzi nie lubi myśleć, więc trzeba to robić za nich. Dlatego MSI pozwala się odnaleźć w mieście bez zbędnego myślenia. Na każdym budynku jest czytelna, duża tablica z adresem. Każda ulica jest oznaczona i zawsze wiesz, w której dzielnicy jesteś. Wszędzie są mapy okolicy. Nie sposób się zgubić a dla osoby, która wciąż gubi drogę, to naprawdę duże udogodnienie.
To zresztą było jednym z pierwszych, zaskakujących odkryć we Wrocławiu. Tu dzielnice nie mają znaczenia. W Warszawie przeciwnie - mają one znaczenie kolosalne - albo się jest z Woli, albo z Ochoty. Jeśli ktoś dzwoni i pyta: "gdzie jesteś?" Odpowiadasz np.: "Jestem na Pradze, ale zaraz jadę na Ursynów." I wszyscy wiedzą, co i jak. Czasem to bywa mylące, bo niektóre dzielnice są naprawdę duże, ale zasadniczo świetnie funkcjonuje. We Wrocławiu byłoby to zupełnie niedorzeczne, bo kto mi powie, tak szczerze, jakie są granice Śródmieścia? Z moich obserwacji wynika, że dla wrocławian Śródmieście oznacza zasadniczo to wszystko w centrum, co nie jest "Rynkiem". Ale uwaga, uwaga - Rynek wcale nie oznacza placu o tej nazwie, tylko wszystko, co zabytkowe wokół niego, tzn. Stare Miasto. Ale jest jeszcze Ostrów - i czy to jest Rynek czy Śródmieście? A może jeszcze coś więcej? Nikt tutaj się tym nie przejmuje. Nie lubię wydawać ocen nie potwierdzonych doświadczalnie, postanowiłem więc sprawdzić, czy moje obserwacje są prawdziwe. W tym celu usiadłem wygodnie w parku - obok ładnej studentki i zapytałem:
"Przepraszam bardzo, może ty mi odpowiesz, w jakiej dzielnicy jesteśmy?"
"Tu niedaleko jest plac Grunwaldzki." - odpowiedziała studentka.
"Tak, ale w jakiej dzielnicy?" - spytałem ponownie.
"Jak przejdziesz tędy, to dojdziesz do Katedry." - wskazała mi ręka drogę, zajadając się jabłkiem, wciąż niewzruszona.
"Ale mi chodzi o dzielnicę. - postanowiłem postawić sprawę jasno - czy to jest jeszcze Śródmieście?"
"Tam masz przystanek tramwajowy, jeździ 0 i 1. A gdzie chcesz się dostać?"
"Na Śródmieście" - odpowiedziałem hardo.
"No ale gdzie na Śródmieście?" - chyba nie zrozumiała mojego pytania, bo spojrzała na mnie jak na idiotę.
"Po prostu - czułem, że się czerwienię - na Śródmieście, byle gdzie."
"A to nie wiem" - skończyła jabłko i sobie poszła.
Potwierdzone, choć marna z tego pociecha.
Marna, bo wciąż gubię się we Wrocławiu. I wydaje mi się, że prawie na pewno mieszkam na Śródmieściu, choć równie dobrze może to być coś, co się nazywa "Ołubin" albo jakoś tak. Nie wiem, w każdym razie obok ogrodu botanicznego, jak pójdę prosto i skręcę w prawo, to dojdę do Katedry a niedaleko jest Plac Grunwaldzki. I wszystko jasne, prawda?

poniedziałek, 8 sierpnia 2011

Każdy, kto podróżuje pociągiem, ten wie.


Skłamałbym, gdybym napisał, że wybierając się do Wrocławia spakowałem jedną walizkę i wsiadłem w pierwszy lepszy pociąg. O nie. Nie jestem szaleńcem. O ile z walizką jeszcze jakoś by poszło, to jednak pociągi w dzisiejszych czasach nie służą. Wiem o tym, dlatego przeprowadziłem się przy pomocy życzliwego kolegi Maćka, co ma własną firmę, duży samochód i akurat był w Sochaczewie. No, ale zanim przeprowadziłem się na dobre, musiałem jakoś zdobyć mieszkanie i w tym celu do Wrocławia wybrałem się pociągiem. O mieszkaniu jeszcze będę pisał pewnie nieraz, teraz jednak skupmy się na pociągu, bo to naprawdę ciekawa rzecz i wszystkim polecam spróbować - bezpieczniejsze niż skok ze spadochronem a emocji prawie tyle samo.
Każdy, kto choć raz jechał pociągiem do Wrocławia z Warszawy wie, że to podróż nie taka prosta. Szczególnie w dzisiejszych czasach. Jak to ktoś ładnie ujął "wszyscy jesteśmy pokoleniem remontu" (i "Mody na sukces" ale to inna historia).
Droga do Wrocławia wiedzie więc przez Częstochowę. Zazwyczaj, bo to też zależy od tego, co akurat remontują. Ale do rzeczy. Było tak:
"Dzień dobry, chciałbym kupić bilet na pociąg do Wrocławia" powiedziałem ładnie i pełnym zdaniem przy okienku kasowym Dworca Zachodniego. Każdy, kto podróżuje koleją z Warszawy wie, że wszystkie pozostałe dworce są w remoncie. A ten jeden nie, choć najbardziej remontu potrzebuje.
"Na którą?" - spytała pani w okienku.
"Na teraz, na najbliższe TLK." - odpowiedziałem.
"Przez Kędzierzyn Koźle jedzie." - poinformowała mnie kasjerka uprzejmie.
"To nie ma dla mnie znaczenia, jak jedzie, byle do Wrocławia."
"Ale on dłużej jedzie przez Kędzierzyn." - Kasjerka dalej udzielała informacji, a przecież zazwyczaj nie udziela, więc ucieszyłem się, że pani taka była miła.
"A ile dłużej?" - spytałem.
"Godzinę prawie."
No trudno - pomyślałem. Godzina dłużej to nie tak źle a może widoki będą ładne. Poza tym następny pociąg będzie dopiero za kilka godzin więc i tak szybciej dojadę jak w ten wsiądę.
"To ja poproszę ten bilet."
"Która klasa?"
"Druga."
Kasjerka wstukała na dotykowym ekranie gumką ołówka odpowiednie dane (już wiadomo, po co są te rozmazujące gumki).
"61 złotych" - powiedziała, drukując bilet.
"A to zdrożały bilety?" - zdziwiłem się, bo wiedziałem z moich wcześniejszych podróży, że TLK do Wrocławia kosztuje 59.
"Nie, mówiłam panu, że to przez Kędzierzyn." - w głosie kasjerki zadźwięczała nuta irytacji.
"Ale to przecież gorzej, bo dłużej się jedzie. Godzinę prawie." - nie dawałem za wygraną.
"Dłużej, bo kilometrów więcej. A drożej, bo cena liczona od kilometra. - odpowiedziała mi zdenerwowana kasjerka. - To bierze pan ten bilet?"
Nie chciałem jej drażnić a poza tym za mną już stała kolejka, więc zapłaciłem i poszedłem grzecznie czekać na peronie. Co prawda poczułem się trochę oszukany, bo jednak zapłaciłem więcej za usługę - było nie było - gorszą. Jak się jednak za moment okazało, wcale nie wyszedłem na tym tak źle jak co po niektórzy.
Pociąg, który nadjechał, był pełen (każdy, kto podróżuje koleją z Warszawy do Wrocławia wie, że na Zachodnim jest zawsze pełen). Wsiadłem do czerwonego wagonu, co oznacza I klasę. Tak się jakoś zatrzymał przede mną i tak się złożyło, że w jednym przedziale było wolne miejsce. Czekała mnie dłuższa o godzinę podróż, więc postanowiłem usiąść wygodnie i dopłacić do biletu u konduktora. Raz się żyje, a co!
Gdy konduktor się zjawił i sprawdził moim współpasażerom bilety, wyjaśniłem swoje położenie.
"Ale nie trzeba dopłacać - uśmiechnął się konduktor - w tym pociągu nie ma I klasy."
"Jak to?! - podniosło się oburzenie w przedziale - Skoro my wszyscy mamy bilety na I klasę!"
"Tak, tak - westchnął konduktor - ciągle to słyszę. Nie rozumiem dlaczego w kasach je sprzedają, ale to inna spółka jest i ja nie odpowiadam."
"Ja mam nawet miejscówkę - krzyknęła pani pod oknem - W kasach sprzedają bilety, wagon jest czerwony... to niby skąd my mamy wiedzieć, że nie ma tu I klasy, skoro w kasach nawet nie wiedzą?"
"Proszę państwa - odparł konduktor żegnając się z nami - może w kasach tego nie wiedzą, ale każdy, kto podróżuje pociągiem z Warszawy do Wrocławia, ten wie."
Jak widać - nie każdy.


czwartek, 4 sierpnia 2011

Ze stolicy do kultury

"Wyjeżdżasz z jedynego dużego miasta w tym kraju" - zaczęła znów Marta, gdy piliśmy piwo w warszawskiej klubokawiarni. Jednej z tych co to wyglądają, jakby nie były remontowane od lat sześćdziesiątych i sprzątane od lat co najmniej pięciu. Zawsze jest w nich albo za duszno, albo za zimno i koniecznie nie ma odpowiedniej ilości stolików, zresztą to nawet lepiej, gdyż krzesła są niewygodne. Staliśmy więc gdzieś pod ścianą i piliśmy piwo a Marta patrzyła na mnie z litością. Skandal, opuszczam jedyne duże miasto w tym kraju! Jedyne w którym coś sensownego można robić! O tak, właśnie to robiliśmy, pijąc piwo w tłumie mac-booków, choć nie za bardzo wypada się z nimi pokazywać, od czasu wynalezienia i-padów. No ale to nie była przecież - już od ładnych paru tygodni - najmodniejsza knajpa.
"To nie takie straszne mieszkać w mniejszym mieście" - zacząłem tłumaczyć i po jej minie widziałem, że wybrałem nie najlepszy argument. Jak to nie straszne? Oczywiście, że straszne. Każdy przecież wie, że przeprowadzać się należy tylko do większych miast. Zacząłem więc jeszcze raz: "Na Zachodzie jest lepiej."
"Bzdura - odparła - a zresztą co to za Zachód, skoro ciągle w Polsce."
"Ładne, poniemieckie miasto" - spróbowałem z tej strony.
"Właśnie. PO - niemieckie!" - podkreśliła z satysfakcją.
"Warszawa może jest największa, ale nie ma centrum."
"Ale ma metro." - zauważyła dumnie.
"Jedną linię a budowa drugiej sparaliżowała śródmieście."
"Co z tego - wzruszyła ramionami - przecież w centrum i tak się nic nie dzieje."
"No dobrze - poddałem się - może miasto jest mniejsze, nie ma tam ciasnych, dusznych klubokawiarń, metra, sejmu i demonstracji górniczych. Nieważne. Mieszkam w Warszawie od tak dawna, że już mam tego dosyć i chcę sobie poszaleć w studenckim Wrocławiu. Taka moja warszawska fanaberia."
"We Wrocławiu!? - Marta uśmiechnęła się szeroko - Trzeba było od razu tak mówić. Przecież to wspaniałe miasto. Słyszałam, że na jednej wyspie można legalnie pić alkohol a artyści mieszkają na barkach. Prawie jak w Holandii. - uśmiechnęła się znacząco, bo wiadomo przecież, co się jeszcze robi w Holandii - W Faktach mówili, że Wrocław rozwija się szybciej niż Chiny!"
Zrobiło mi się nagle bardzo międzynarodowo. Tak, Wrocław ma niesamowicie dobry PR w stolicy. Może dlatego został stolicą kultury? Miałem nosa, wybierając właśnie to miasto. Gdańsk leży nad morzem, Poznań jest czysty i dobrze skomunikowany, w Krakowie wszystko jest prapolskie oraz święte. A Wrocław? Wrocław ma pijar. Zdecydowałem sprawdzić ile prawdy jest w tej reklamie, którą sobie robi. Postanowiłem więc rzucić tzw. dobrą pracę, pojechać w ciemno, nie znając nikogo i niczego. Znajdę mieszkanie, znajdę pracę, może nawet zacznę studia? Będę się starał dobrze bawić i spróbuję znaleźć przyjaciół. To będzie przygoda! A swoje spostrzeżenia zapiszę tutaj.
"I tak wrócisz" - powiedziała z przekonaniem Marta.
Czy wrócę? Zobaczymy. W każdym razie założyliśmy się o duże pieniądze. Nie powiem o ile, by nie promować hazardu.