Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wrocław. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Wrocław. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 13 grudnia 2011

My darling...


When the leaves
Turn from green to brown
And autumn shades
Come tumbling down
To leave a carpet on the ground
Where we have laid...
























When winter leaves her branches bare
And icy breezes chill the air
The freezing snow lies everywhere


My darling...


















































...Will we still be there?























wtorek, 18 października 2011

Poranek (no, może nie tak do końca) w kawiarni Alfa.

widok z okna kawiarni Alfa na Nowowiejskkiej.
Siedzę właśnie w kawiarni Alfa. To miejsce było do niedawna w remoncie. Teraz, gdy zostało ponownie otwarte, jest najbliższą mi kawiarnią z internetem, w jakiej podają kawę (albowiem nie w każdej wrocławskiej kawiarni działa ekspres do kawy!!!) Zdaję sobie sprawę z tego, że mało ostatnio piszę. To w dużej mierze lenistwo związane z krótszym dniem. Gdy mam wolną chwilę w ciągu dnia, wolę wyjść z domu i pospacerować, kiedy jest jeszcze ciepło a wieczorami szybko łapie mnie zmęczenie. Jest jednak coś, co nieodmiennie dodaje mi energii. I tak, przyznaję, to trochę zawistne i z pewnością niechrześcijańskie. Tym, co mnie tak "podkręca" jest oglądanie prognozy pogody. Widzę wówczas, jak we Wrocławiu jest 2 stopnie więcej niż w Warszawie. I słońce, gdy tam chmury. O tak, Wrocław jest miastem wymarzonym wczesną wiosną, gdy rośliny kwitną tu tydzień wcześniej niż na wschodzie i jesienią, gdy słoneczko grzeje jakoś tak intensywniej w okna starych niemieckich kamienic.
Po wyborach napisałem pełen goryczy komentarz o zawiedzionych marzeniach, utopionych w wartkich nurtach Odry. Jednak chciałbym sam siebie sprostować. To prawda, wiele jeszcze trzeba zrobić we Wrocławiu, by stało się miastem marzeń cały rok. Jednak widząc, jak wiele już zrobiono, to trudno mi się czepiać przestarzałej komunikacji miejskiej, kolei, co nie jeździ, drogich mieszkań, niskich pensji i braku wielkomiejskiej tolerancji. To miasto przecież wg Faktów TVN rozwija się szybciej niż Chiny (tak, tak, wiem, znów jestem kąśliwy...)!
mural we wnętrzu Alfy. Doceniam przedstawiony na nim
urok międzywojennej architektury, choć miasto na tej
grafice bardziej przypomina Katowice albo Gdynię.
A tak na poważnie: W wielu sprawach Wrocław jest znacznie bardziej europejski niż Warszawa. Obwodnica sprawi niebawem, że do śródmieścia samochody nie będą wjeżdżać. Rower miejski, od czasu, gdy o nim napisałem, znacznie się rozwinął, są nowe stacje, także poza ścisłym centrum. No i jest tu sporo miejsc, gdzie można spędzać czas nie wydając pieniędzy... Wrocławianie  zaczynają doceniać swoje powojenne dziedzictwo. Już nie tylko Breslau ale też młody, socjalistyczny, utopijny Wrocław zaczyna przebijać się do świadomości ludzi. Cieszę się, że mogę to oglądać na własne oczy. To miasto ma przyszłość i ta przyszłość będzie pełna spotkań. A ja, jeśli szczęście dopisze, będę się temu dalej przyglądał.

wtorek, 27 września 2011

Miasto jak piosenka.

Od dawna nie napisałem słowa. A to dlatego, że byłem bardzo zajęty i trochę przygnębiony. Zajęty w nowej pracy, w której poddany zostałem drobiazgowemu szkoleniu a przygnębiony, bo praca to, niestety, brak czasu i obowiązki. Więcej na ten temat nie napiszę, bo instytucja, jaka mnie zatrudnia ma biuro bezpieczeństwa a ja bardzo potrzebuję pieniędzy, by opłacać czynsz w mieszkaniu pełnym ludzi i zwierząt. Nie chcę wracać do Warszawy, zatem muszę pracować, nie ma rady, to nie RFN.
Znalazłem jednak chwilę i wykorzystam ją do napisania czegoś bardzo ważnego. Napiszę, dlaczego znalazłem się we Wrocławiu. Obiecałem to komuś - i z przyjemnością dotrzymam słowa.

XX wiek nie był delikatny dla środkowoeuropejskich miast. Przetoczyły się przez nie wojny, dyktatury i koncepcje architektoniczne nie mniej szkodliwe niż artyleria. Czasem trudno jest poznać ulice dawniej i dziś. Tak, jak choćby te z wrocławskich fotografii Tomasza Olszewskiego (album pojawił się niedawno w księgarniach). Kilka dziesięcioleci PRLu to była nie tylko odbudowa, lecz również unifikacja i niszczenie historycznych detali. Tego, co wówczas usunięto nie da się już odtworzyć. I we Wrocławiu i w Warszawie tkanka miasta podziurawiona jest jak szwajcarski ser. Nie chcę teraz oskarżać powojennych urbanistów. Ich bloki mieszkalne wyglądają dzisiaj źle, bo termoizolacja oraz kanarkowe tynki gubią resztki modernistycznego uroku. Wystarczy przejść się po ulicy Szewskiej. Z trudem, jednak wciąż da się dostrzec lekkość i jasność powojennych domów. Z niepokojem przyglądam się sedesowcom - ich los jest przesądzony. Wyrok - styropian. Ciężko bym przeżył kanarkowo żółte sedesowce zatem zapowiadam, że gdy otoczą je rusztowania - przeprowadzę się jak najdalej.
Piękno architektury nie jest banalne. Gdy byliśmy dziećmi, podobały się nam kolorowe domki, spadziste daszki i kolumienki. Ale nie wszystko to, co się podoba przedszkolakom, jest ładne. Szarość betonu bywa piękna. Odciśnięty szalunek, wielkie konstrukcje, szorstkie powierzchnie, szklane witryny - to bardzo prawdziwe, nie ma w tym oszustwa. Breslau miał szczęście do architektów i pecha przy odbudowie - dużo zburzono, jeszcze więcej przebudowano. Szkoda.

Odbiegam od tematu. A chciałem napisać, że i ja miałem wielkie szczęście - do osoby, która pokazała mi Wrocław. Gdy przyjechałem tu pierwszy raz, dawno temu, nie mogłem wydostać się z Rynku. W końcu trafiłem na grupkę japońskich turystów, którzy dla odmiany nie mogli na Rynek trafić. Było wówczas bardzo zimno. Dworzec jeszcze nie był w remoncie. Pamiętam również kolejkę do kiosku sprzedającego bilety miesięczne. Ile to już lat? Nie mam pojęcia. Z tej pierwszej wizyty pozostał mi, kupiony w jednym sklepie, łańcuszek z kluczem.
Wróciłem do Warszawy i zapomniałem o tej wrocławskiej wizycie. Jednak wierzyłem, że klucz to amulet i chronił mnie przed kłopotami. Miałem go na szyi w czasie wypadku, który cudem przeżyłem. Miałem go już zawsze.
Gdy po latach znów pojawiłem się we Wrocławiu, znalazł się ktoś, kto pokazał mi coś więcej niż Rynek. Tej wizyty nie zapomnę, choć z czasem zaczęła mi uwierać, jak ziarnko grochu pod wygodnym, warszawskim materacem. I uwierała tak długo, aż zdecydowałem się wrócić. Przyjechać na dłużej. Zakochałem się, to moja osobista Vrots-Love.
Chciałem wrócić do poniemieckich kamienic. Do historii oficjalnych i tych całkiem prywatnych, ukrytych za pruskim murem. Do gazowych latarni na Ostrowie - im udało się przetrwać lata unifikacji.
Czy mi się uda? Chcę poznać Wrocław jak najlepiej. Choć okazało się, że artyści nie mieszkają tu na barkach a na wyspie wcale nie można pić legalnie (doceniam jednak, że i tak wszyscy tam piją!). Jest tu jednak coś więcej - taka miejska tajemnica. I tylko tu mieszkając mogę się w nią wgryźć. Dlatego mam nadzieję, że mój eksperyment się powiedzie.
Urok miasta ukryty jest w szczegółach. Jest jak francuska piosenka z dawnych lat. Czasem ta sama wykonywana w innych okolicznościach lub przez kogoś innego brzmi zupełnie inaczej.
Nie mam już łańcuszka z kluczem. Sprowadził mnie w miejsce, skąd pochodzi. Podarowałem go mojemu pierwszemu przewodnikowi. Kto wie, może wciąż go ma. Jeśli tak, wierzę, że przynosi mu szczęście tak jak on przyniósł je mi. Bo ten niezwykły człowiek jest równie tajemniczy jak Wrocław, który mi pokazał. I myślę, że gdybym urodził się zaledwie kilka lat wcześniej, razem odkrywalibyśmy miasto przypominające starą francuską piosenkę - czasem śmieszne, czasem smutne, zawsze niejednoznaczne. A teraz już nic więcej nie napiszę, by nie spłoszyć ostrowskiego latarnika!

czwartek, 25 sierpnia 2011

Vrots-Lover i rower.


Dostałem w prezencie zegarek po dziadku. To naprawdę wspaniały zegarek. Z czerwonym paskiem, ekologiczny, nie wymaga baterii, porusza go sprężynka. Czas pokazuje z dokładnością co do godziny, ale czemu się dziwić - wyprodukowany został w szczęśliwym kraju, w którym nikt nie liczył czasu. I, nie wiedzieć czemu, w miejscu '3' na cyferblacie widnieje '7' - babcia twierdzi, że to datownik, który zatrzymał się po wsze czasy na niedzieli, sprytnie przewidując nadejście komunizmu. 
W jednym z rankingów, jakie przeglądałem kiedyś w pracy (taką miałem interesującą pracę) mieszkańcy Wrocławia są najszczęśliwsi w Polsce. Może więc dlatego precyzja tramwajów w stolicy Śląska przypomina mój radziecki zegarek? Są niepunktualne, źle oznaczone i powoli wloką się przez centrum, jakby zawsze trwało święto a nikt się nigdzie nie spieszył. Wrocławska komunikacja miejska ma opinię najgorszej w kraju zupełnie słusznie. Nie zmieni tego ani jeden plus przy numerze linii. W opinii większości pasażerów sytuację ratuje jedynie fakt, że podróże są darmowe. O, przepraszam, to się wytnie!
We Wrocławiu rozgorzała więc dyskusja na temat metra. O tyle dziwna, że wszyscy chcą je kopać pod ziemią, jakby słowo "metro" pochodziło od ilości metrów pod poziomem morza, gdzie należałoby je umieścić. Znam ja jednak polski zapał w  budowie kolei miejskiej - w Warszawie już to przerabialiśmy - czekać nie warto. To tylko marzenia (kto jednak zabrania marzeń?).

Jest jednak we Wrocławiu od niedawna wynalazek z dziedziny zbiorowej komunikacji niespotykany w innych polskich miastach. Od metra znacznie lepszy. 
Rower miejski. Rozwiązanie niedrogie i wprost idealne, gdy chce się uniknąć podróży tramwajem. Lubię jeździć rowerem. To najlepszy sposób na poznanie miasta. Wiaterek chłodzi, słoneczko opala a ja sobie mknę na dwóch kołach, całkowicie neutralny dla ekosystemu, niczym radziecki zegarek nakręcany. Tak, chciałem wypróbować koniecznie Wrocławski Rower Miejski - tym bardziej, że pierwsze 20 minut jazdy jest za darmo – już nawet oficjalnie.
Zgodnie z instrukcją, zarejestrowałem się na stronie internetowej. Mając kartę kredytową można to zrobić błyskawicznie, ja jednak zgubiłem karty a bank jakoś uparcie nie chce mi przysłać nowych. Zarejestrowałem się więc, korzystając z opcji przeznaczonej dla przeklętych w BIK-u, którzy kart nie mają. Już po kilku dniach uaktywniono moje konto.
I tak wypożyczyłem swój pierwszy rower. Spojrzałem podekscytowany na mapkę usianą różnokolorowymi kropeczkami, które oznaczają stacje postojowe. Niestety, jedynie kilkanaście wskazuje realnie istniejące stacje. Reszta - to marzenia. Ale co tam, czemu władze miasta nie mogą pomarzyć? Warszawa marzyła o podziemnej kolejce przez 80 lat i w końcu doczekała się jednej linii. Kto zabrania marzeń?
Na rower wsiadłem przy Hali Targowej i postanowiłem na początek dojechać do Placu Grunwaldzkiego. Nie miałem zresztą wielkiego wyboru - bo kropki prawdziwe znajdują się prawie wyłącznie w centrum miasta. 
Muszę przyznać, że po Wrocławiu jeździ się szczególnie przyjemnie. Ścieżki rowerowe są. Kierowcy nawet na nich nie parkują a  ludzie czasem po nich nie chodzą. Jest dobrze - pomyślałem, jadąc w strugach deszczu po brukowanej uliczce - po co nam tu metro, skoro jest rower? Przyjemniej i zdrowiej będzie we Wrocławiu. Nie kupujcie też masażera z telezakupów, drogi wrocławskie są dużo lepsze w rozbijaniu cellulitu. 
Dotarłem wreszcie zmoknięty do Placu Grunwaldzkiego. Nawet zmieściłbym się w przepisowych 20 minutach, gdybym tylko wiedział, gdzie na tym samochodowym skrzyżowaniu pełnym świateł znajduje się stacja postojowa. O tym, by postawić drogowskazy, nikt nie pomyślał. Mam więc takie marzenie, by oprócz stacji, system roweru miejskiego wzbogacić o znaki, wskazujące, jak do nich dojechać. Skoro władze miasta mogą marzyć, to dlaczego nie ja? A co tam! Nikt nam nie zabrania marzeń.

poniedziałek, 22 sierpnia 2011

Wysoka kultura dla wysokich ludzi.


 Moje wrocławskie mieszkanie jest naprawdę wspaniałe. Nie miałem żadnych wątpliwości, gdy zgodziłem się na tę ciasną i ciemną kawalerkę, w której wraz ze mną mieszkają jeszcze 3 osoby, kot i szczur. Pokój w którym śpię jest jednocześnie kuchnią. Internet tu nie działa a ze spłuczki cieknie. Tak, Wrocław zadbał, by młodzi ludzie jak najmniej siedzieli w domach - po co mają to robić, skoro czeka ich tyle atrakcji! To był pewnie powód zarzucenia programu budowy mieszkań komunalnych dla nie najuboższych.

I tylko jedna rzecz mnie niepokoi w moim wrocławskim mieszkaniu. To telewizor. Od dawna nie miałem telewizora, a teraz znów pojawił się w moim życiu. Wkroczył w nie brutalnie - kanałem MTV, gdzie od ponad dekady nie ma już muzyki, serialami z Zone Romantica i całą grupą programów których głównym celem jest pokazanie bardzo grubych ludzi w zawstydzających sytuacjach (na przykład w kuchni albo na siłowni). Najbezpieczniejsze okazały się telezakupy, gdy jednak poznałem każdy rewolucyjny produkt do miksowania owoców i szatkowania marchewki a także wszystkie masażery oparte o technologię kosmiczną, postanowiłem wyjść z domu.
Dom towarowy Renoma. Zdj. z tej strony.
Jest wiele do roboty w mieście latem. Ja najbardziej lubię kino pod chmurką. Nie wydając złotówki można nadrobić zaległości repertuarowe z całego roku. We Wrocławiu taką rozrywkę oferuje m. in. dom handlowy Renoma (d. PDT). I było to dodatkowym bodźcem do wyjścia, gdyż budynek Renomy jest bezdyskusyjnie najciekawszym w centrum Wrocławia zabytkiem XX wieku (nie zmieni tego nawet Chrobry na kucyku). Pokazy filmowe na dachu Renomy - nie mogłem tego przegapić. Namówiłem też Adriana, mojego świeżo upieczonego współlokatora, by wybrał się ze mną.
Seans miał zacząć się o godzinie 21:30. Wybraliśmy film z gatunku tych ambitnych. Jak jednak wiadomo, gdy coś jest za darmo, to nawet wysoki poziom artystyczny nie odstraszy prostych ludzi głodnych rozrywki i popcornu, dlatego na miejscu zjawiliśmy się już 2 godziny wcześniej.
Zastaliśmy większość miejsc wolnych. Z dachu rozciągał się zapierający dech w piersiach widok na miasto, jednak gęstniejący tłum nie pozwolił się nim cieszyć. Szybko zajęliśmy najlepsze wolne miejsca. Na leżakach. Nie za blisko i nie za daleko ekranu. W sam raz. Opłacało się przyjść wcześnie.
To, co stało się potem stanowi niewygodny dowód prawdziwości społecznego darwinizmu. Oto relacja z frontu:

Godzina 20:30: Wszystkie miejsca są już zajęte i okazało się, że z naszych leżaków nie widać ekranu. Przesunęliśmy się więc w lewo.
21:00: Dostawiono nowe krzesła przed naszymi leżakami i znów nie widzieliśmy ekranu. Przesunęliśmy się więc jeszcze w lewo.
21:30: Przed krzesełkami, które dostawiono pół godziny temu dostawiono kolejne krzesełka, więc ich posiadacze przesunęli się w lewo. My już nie mogliśmy przesunąć się bardziej, ale znaleźliśmy szczelinę, przez którą całkiem nieźle widzieliśmy ekran. Prawie w całości.
22:00: Przed nami usiadły dwie dziewczyny na pufach. Świetnie, już nie ma miejsca na krzesełka, a dziewczyny się garbią.
22:10: Ochrona kazała zwrócić dziewczynom pufy, podobno giną i dyrekcja zakazała ich wynoszenia. Znów jesteśmy zagrożeni.
22:30: Właściciele krzesełek przesuwają głowy tak, że nic nie widać. Proszę więc o przesunięcie w/w głów na poprzednią pozycję. Bezskutecznie.
22:45: Na ekranie podobno pojawia się znana aktorka. Nie wiadomo jednak, która – osoby przed nami też nie wiedzą.
23:00: Znów widzimy ekran, bo widzowie nie docenili głębokiego przesłania. Teraz, gdy mogę przeczytać napisy, okazało się, że wciąż nie rozumiem dialogów.
23:30: Jest już naprawdę zimno. Kibicuję więc głównemu bohaterowi gorąco, mam nadzieję, że jak najszybciej osiągnie cel swojej podróży.
O północy wychodzimy, wstrząśnięci brakiem pointy (to z pewnością subtelny zabieg artystyczny reżysera).
"Po powrocie do domu obejrzymy >Goło i wesoło<" - powiedział Adrian, gdy schodziliśmy z dachu Renomy.
"A co to takiego?" - spytałem.
"Ukryta kamera z Rosji. Laski rozbierają się na ulicy. Bardzo śmieszne."

piątek, 12 sierpnia 2011

Przepraszam bardzo, gdzie ja jestem?

Niektóre elementy warszawskiego MSI Wrocław zaakceptował.
Szkoda, że nie wszystkie!

Jest wiele rzeczy we Wrocławiu, których nie ma w Warszawie a szkoda. Na przykład autostrada - bardzo praktyczna rzecz, gdy się ma samochód. Ja niestety jeszcze nie mam, ale zamierzam kiedyś posiąść. Najpierw oczywiście przydałoby się prawko. Prawo jazdy warto mieć jeszcze z jednego powodu - jest ze zdjęciem i świetnie się sprawdza jako dokument tożsamości. Dowód osobisty łatwo zgubić. Jakiś czas temu zgubiłem dowód w tramwaju, jeszcze w Warszawie. Mam jedną parę spodni o płytkich kieszeniach. Były bardzo tanie, ale według mnie powinni je rozdawać za darmo - wszystko z nich wypada. Zgubiłem dzięki nim nie tylko dowód osobisty, ale tez karty kredytowe, a jakiś czas temu nawet telefon.
Jeszcze jedną wrocławską zaletą, jakiej próżno szukać w Warszawie, jest rower miejski, o którym niebawem napiszę. Są też automaty biletowe w każdym autobusie i tramwaju, które działają na karty kredytowe (szkoda, że zgubiłem) i rozkład jazdy do pobrania przez mms (niestety, póki co nie mam telefonu). Ale mimo wszystko doceniam te udogodnienia, z pewnością kiedyś będę z nich korzystać.
Są też i w Warszawie takie wynalazki, których nie ma we Wrocławiu - a dla osoby, która wszystko gubi bardzo by się przydał szczególnie jeden z nich. Nazywa się "miejski system informacji". Jest to bardzo proeuropejski system. Jak powszechnie wiadomo, ideę przewodnią EU, jaka legła u jej podstaw  po wojnie i twórczo rozwijana jest do dnia dzisiejszego, stanowi prosta zasada: większość ludzi nie lubi myśleć, więc trzeba to robić za nich. Dlatego MSI pozwala się odnaleźć w mieście bez zbędnego myślenia. Na każdym budynku jest czytelna, duża tablica z adresem. Każda ulica jest oznaczona i zawsze wiesz, w której dzielnicy jesteś. Wszędzie są mapy okolicy. Nie sposób się zgubić a dla osoby, która wciąż gubi drogę, to naprawdę duże udogodnienie.
To zresztą było jednym z pierwszych, zaskakujących odkryć we Wrocławiu. Tu dzielnice nie mają znaczenia. W Warszawie przeciwnie - mają one znaczenie kolosalne - albo się jest z Woli, albo z Ochoty. Jeśli ktoś dzwoni i pyta: "gdzie jesteś?" Odpowiadasz np.: "Jestem na Pradze, ale zaraz jadę na Ursynów." I wszyscy wiedzą, co i jak. Czasem to bywa mylące, bo niektóre dzielnice są naprawdę duże, ale zasadniczo świetnie funkcjonuje. We Wrocławiu byłoby to zupełnie niedorzeczne, bo kto mi powie, tak szczerze, jakie są granice Śródmieścia? Z moich obserwacji wynika, że dla wrocławian Śródmieście oznacza zasadniczo to wszystko w centrum, co nie jest "Rynkiem". Ale uwaga, uwaga - Rynek wcale nie oznacza placu o tej nazwie, tylko wszystko, co zabytkowe wokół niego, tzn. Stare Miasto. Ale jest jeszcze Ostrów - i czy to jest Rynek czy Śródmieście? A może jeszcze coś więcej? Nikt tutaj się tym nie przejmuje. Nie lubię wydawać ocen nie potwierdzonych doświadczalnie, postanowiłem więc sprawdzić, czy moje obserwacje są prawdziwe. W tym celu usiadłem wygodnie w parku - obok ładnej studentki i zapytałem:
"Przepraszam bardzo, może ty mi odpowiesz, w jakiej dzielnicy jesteśmy?"
"Tu niedaleko jest plac Grunwaldzki." - odpowiedziała studentka.
"Tak, ale w jakiej dzielnicy?" - spytałem ponownie.
"Jak przejdziesz tędy, to dojdziesz do Katedry." - wskazała mi ręka drogę, zajadając się jabłkiem, wciąż niewzruszona.
"Ale mi chodzi o dzielnicę. - postanowiłem postawić sprawę jasno - czy to jest jeszcze Śródmieście?"
"Tam masz przystanek tramwajowy, jeździ 0 i 1. A gdzie chcesz się dostać?"
"Na Śródmieście" - odpowiedziałem hardo.
"No ale gdzie na Śródmieście?" - chyba nie zrozumiała mojego pytania, bo spojrzała na mnie jak na idiotę.
"Po prostu - czułem, że się czerwienię - na Śródmieście, byle gdzie."
"A to nie wiem" - skończyła jabłko i sobie poszła.
Potwierdzone, choć marna z tego pociecha.
Marna, bo wciąż gubię się we Wrocławiu. I wydaje mi się, że prawie na pewno mieszkam na Śródmieściu, choć równie dobrze może to być coś, co się nazywa "Ołubin" albo jakoś tak. Nie wiem, w każdym razie obok ogrodu botanicznego, jak pójdę prosto i skręcę w prawo, to dojdę do Katedry a niedaleko jest Plac Grunwaldzki. I wszystko jasne, prawda?