wtorek, 27 września 2011

Miasto jak piosenka.

Od dawna nie napisałem słowa. A to dlatego, że byłem bardzo zajęty i trochę przygnębiony. Zajęty w nowej pracy, w której poddany zostałem drobiazgowemu szkoleniu a przygnębiony, bo praca to, niestety, brak czasu i obowiązki. Więcej na ten temat nie napiszę, bo instytucja, jaka mnie zatrudnia ma biuro bezpieczeństwa a ja bardzo potrzebuję pieniędzy, by opłacać czynsz w mieszkaniu pełnym ludzi i zwierząt. Nie chcę wracać do Warszawy, zatem muszę pracować, nie ma rady, to nie RFN.
Znalazłem jednak chwilę i wykorzystam ją do napisania czegoś bardzo ważnego. Napiszę, dlaczego znalazłem się we Wrocławiu. Obiecałem to komuś - i z przyjemnością dotrzymam słowa.

XX wiek nie był delikatny dla środkowoeuropejskich miast. Przetoczyły się przez nie wojny, dyktatury i koncepcje architektoniczne nie mniej szkodliwe niż artyleria. Czasem trudno jest poznać ulice dawniej i dziś. Tak, jak choćby te z wrocławskich fotografii Tomasza Olszewskiego (album pojawił się niedawno w księgarniach). Kilka dziesięcioleci PRLu to była nie tylko odbudowa, lecz również unifikacja i niszczenie historycznych detali. Tego, co wówczas usunięto nie da się już odtworzyć. I we Wrocławiu i w Warszawie tkanka miasta podziurawiona jest jak szwajcarski ser. Nie chcę teraz oskarżać powojennych urbanistów. Ich bloki mieszkalne wyglądają dzisiaj źle, bo termoizolacja oraz kanarkowe tynki gubią resztki modernistycznego uroku. Wystarczy przejść się po ulicy Szewskiej. Z trudem, jednak wciąż da się dostrzec lekkość i jasność powojennych domów. Z niepokojem przyglądam się sedesowcom - ich los jest przesądzony. Wyrok - styropian. Ciężko bym przeżył kanarkowo żółte sedesowce zatem zapowiadam, że gdy otoczą je rusztowania - przeprowadzę się jak najdalej.
Piękno architektury nie jest banalne. Gdy byliśmy dziećmi, podobały się nam kolorowe domki, spadziste daszki i kolumienki. Ale nie wszystko to, co się podoba przedszkolakom, jest ładne. Szarość betonu bywa piękna. Odciśnięty szalunek, wielkie konstrukcje, szorstkie powierzchnie, szklane witryny - to bardzo prawdziwe, nie ma w tym oszustwa. Breslau miał szczęście do architektów i pecha przy odbudowie - dużo zburzono, jeszcze więcej przebudowano. Szkoda.

Odbiegam od tematu. A chciałem napisać, że i ja miałem wielkie szczęście - do osoby, która pokazała mi Wrocław. Gdy przyjechałem tu pierwszy raz, dawno temu, nie mogłem wydostać się z Rynku. W końcu trafiłem na grupkę japońskich turystów, którzy dla odmiany nie mogli na Rynek trafić. Było wówczas bardzo zimno. Dworzec jeszcze nie był w remoncie. Pamiętam również kolejkę do kiosku sprzedającego bilety miesięczne. Ile to już lat? Nie mam pojęcia. Z tej pierwszej wizyty pozostał mi, kupiony w jednym sklepie, łańcuszek z kluczem.
Wróciłem do Warszawy i zapomniałem o tej wrocławskiej wizycie. Jednak wierzyłem, że klucz to amulet i chronił mnie przed kłopotami. Miałem go na szyi w czasie wypadku, który cudem przeżyłem. Miałem go już zawsze.
Gdy po latach znów pojawiłem się we Wrocławiu, znalazł się ktoś, kto pokazał mi coś więcej niż Rynek. Tej wizyty nie zapomnę, choć z czasem zaczęła mi uwierać, jak ziarnko grochu pod wygodnym, warszawskim materacem. I uwierała tak długo, aż zdecydowałem się wrócić. Przyjechać na dłużej. Zakochałem się, to moja osobista Vrots-Love.
Chciałem wrócić do poniemieckich kamienic. Do historii oficjalnych i tych całkiem prywatnych, ukrytych za pruskim murem. Do gazowych latarni na Ostrowie - im udało się przetrwać lata unifikacji.
Czy mi się uda? Chcę poznać Wrocław jak najlepiej. Choć okazało się, że artyści nie mieszkają tu na barkach a na wyspie wcale nie można pić legalnie (doceniam jednak, że i tak wszyscy tam piją!). Jest tu jednak coś więcej - taka miejska tajemnica. I tylko tu mieszkając mogę się w nią wgryźć. Dlatego mam nadzieję, że mój eksperyment się powiedzie.
Urok miasta ukryty jest w szczegółach. Jest jak francuska piosenka z dawnych lat. Czasem ta sama wykonywana w innych okolicznościach lub przez kogoś innego brzmi zupełnie inaczej.
Nie mam już łańcuszka z kluczem. Sprowadził mnie w miejsce, skąd pochodzi. Podarowałem go mojemu pierwszemu przewodnikowi. Kto wie, może wciąż go ma. Jeśli tak, wierzę, że przynosi mu szczęście tak jak on przyniósł je mi. Bo ten niezwykły człowiek jest równie tajemniczy jak Wrocław, który mi pokazał. I myślę, że gdybym urodził się zaledwie kilka lat wcześniej, razem odkrywalibyśmy miasto przypominające starą francuską piosenkę - czasem śmieszne, czasem smutne, zawsze niejednoznaczne. A teraz już nic więcej nie napiszę, by nie spłoszyć ostrowskiego latarnika!

2 komentarze: