Mam dobrą wiadomość. Wilamowicka tęcza Julity Wójcik stoi już przed Europarlamentem! Cieszę się, że miałem w tym swoj skromny udział. Gdy zdawałem relację z jej powstawania, napisałem, że Wrocław jest zupełnie pozbawiony tęczy. Dlatego też, gdy usłyszałem o Marszu Tolerancji, który w minioną sobotę przeszedł ulicami stolicy Śląska, musiałem sprawdzić, co i jak.
To był zresztą dzień pełen demonstracji, bo oprócz gejów, lesbijek i ich przyjaciół, swój sprzeciw wobec bezwstydnej promocji pedałowania zdecydowali się wyrazić dziarscy chłopcy z NOP. Miejsce wybrali nieprzypadkowo - w okolicach najpopularniejszych stacji roweru miejskiego. Jest bowiem sprawą oczywistą, że władze miasta, promując zachodni obyczaj pedałowania po mieście, sprzeniewierzają się wielowiekowym tradycjom motoryzacyjnym naszego kraju. Ponadto w stronę przeciwną do Marszu Tolerancji ruszyła grupa zawsze zaangażowanych zwolenników wyzwolenia konopi ze swoim, wciąż niestety aktualnym przesłaniem: sadzić, palić, zalegalizować. Najliczniejsza jednak i najlepiej zorganizowana była grupa maszerujących policjantów i to ich było w tym dniu widać najlepiej. Powiem szczerze - te marsze przypominały atmosferą stan wojenny a policjanci zrobili wszystko, by w Mieście Spotkań do żadnego bliższego spotkania nie doszło. Tyle na temat tolerancji we Wrocławiu.
Nie miałem tego dnia ochoty brać udziału w żadnej demonstracji. Był to najprawdopodobniej ostatni bardzo ciepły weekend w tym roku i najchętniej położyłbym się pod fontanną multimedialną, zamknął oczy i słuchał plusku wody. Poza tym rozpoczął się Festiwal Architektury. Jednak jestem z Warszawy. Demonstrowanie mam we krwi. Demonstracje to nasza rozrywka. Jeśi akurat nie demonstrujemy, to omijamy cudze demonstracje. Wiadomo, że w Warszawie sezon rozpoczyna się wcześnie - na początku marca Manifa feministyczna. A potem już z górki - Uwolnić Tybet, Stop Wojnie, 1 maja, 3 maja, Parada Równości, pielęgniarki, górnicy, cykliści... Moje warszawskie poczucie obowiązku zmusiło mnie więc do pójścia na Marsz Tolerancji.
To była również ekspedycja naukowa, bo z kulturą queer we Wrocławiu jest jak z życiem na Marsie. Są tacy, co twierdzą, że być może istnieje, ale w formie bardzo pierwotnej, schowana niezwykle głęboko i nikt jej nigdy jeszcze nie widział. Zamieszkać w dużym mieście bez queeru to jakby spotkać łysą Violettę Villas, bardzo mi zależało, by coś odkryć. Czułem się niczym kosmiczna sonda wysłana w poszukiwaniu pierwocin tęczy.

Zwolennicy wyzwolenia konopi maszerowali również w nielicznym gronie, choć ich pochód był chyba dynamiczniejszy, mieli nawet własną platformę. Udało mi się ich spotkać, gdy przechodzili ulicą Kazimierza Wielkiego.
Podsumowaniem niech będzie ulotka, jaką rozdawano na Marszu Tolerancji w mieście, które chciałoby być zachodnią, nowoczesną metropolią: "Nie rozchodźcie się sami, trzymajcie się w grupach, zapamiętujcie znaki szczególne napastników. I przez cały weekend miejcie oczy dookoła głowy, bo napaść was mogą zawsze i wszędzie". Prawdziwa Festung Berslau.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz